..
"4 ŻYWIOŁY"

10 | 9886
 
 
2009-02-25
Odsłon: 1211
 

Gramy dalej!

17.02 Camp Rio Blanco zgodnie z prognozami przywitał mnie rzęsistym deszczem. Po całej nocy opadów przed południem wyszło w końcu słońce. Po wysuszeniu namiotu i spakowaniu wszystkich klamotów pognałem na Passo Superior (baza wypadowa na wspinanie). Nie byłem sam, nadzieję na wspinanie miało również 12 innych wspinaczy, z którymi na zmianę  w bardziej lub mniej kopnym śniegu torowaliśmy drogę na przełęcz.

Ze względu na to, że część szczelin zasypana była przez śnieg, prowadzący zespół związany był liną. Po dojściu na przełęcz okazało się, że zalega na niej gruba warstwa świeżo nawianego śniegu. Po krótkim reście łopaty poszły w ruch... wszystkie poza moją, ponieważ jej nie miałem ; ) Po niespełna dwóch minutach miałem już rozstawiony namiot, a po dziesięciu z kubkiem gorącej herbaty czytałem kolejny rozdział swojej książki. „Paranoja”  Findler’a Joseph’a. Chłopaki kopali się w śniegu jeszcze przez kolejne dwa rozdziały.

Po wietrznej nocy o drugiej nad ranem wszyscy zaczęli wychodzić w góry. Trzy zespoły na Fitz Roya oraz dwa na Poincenota (w tym ja). Pogoda zapowiadała się wspaniale, niebo było rozgwieżdżone, a wiatr niemal całkowicie ucichł. Wszyscy zapragnęliśmy jak najszybciej znaleźć się pod ścianą. Po godzinie torowania okazało się, że wcale nie jest tak różowo, jak się wcześniej wydawało. Po ponad tygodniowym ciągłym opadzie wysoko w górach zalegała prawie metrowa warstwa śniegu. Zapadając się po pas słychać było przekleństwa w czterech językach. Bułgarskim, hiszpańskim, japońskim oraz austriackim... no dobrze w pięciu.

Podczas torowania pod Poincenota towarzyszyło mi dwóch Austriaków. Gdy znaleźliśmy się w końcu w pobliżu ściany, poczułem nagle pod sobą głuche tąpnięcie! Miałem wrażenie, że za chwilę ziemia ucieknie mi spod nóg. Metr nad moją głową na powierzchni śniegu pojawiło się kilkunastometrowe pęknięcie. Zamarłem. Od razu ostrzegłem idących za mną Austriaków, jednak gdy się obejrzałem, biegli już ile sił w nogach na dół. To była szybka i  słuszna decyzja. Stałem więc w miejscu i zastanawiałem się, czy nie wykonać kilku kroków wyżej, ponad pęknięcie i kontynuować podejście pod ścianę. Po chwili jednak zszedłem do chłopaków. Po krótkiej naradzie oznajmili mi, że nie zamierzają ryzykować i schodzą na dół, tym bardziej że za kilka dni pogoda ma być jeszcze pewniejsza (niestety już po terminie mojego lotu do domu). Dla mnie ze względu na brak czasu to była ostatnia szansa wspinaczki. Miałem tylko jeden dzień wspinania i sprint na dół do autobusu do Calafate.

O świcie podszedłem inna drogą pod niebezpieczne miejsce, znów zbliżyłem się do ściany. Czułem się jak saper na polu minowym.

Poincenot, czego mogłem się spodziewać, pokryty był grubą warstwą lodu i śniegu. Rampa, którą zamierzałem podejść pod główne spiętrzenie, stanowiła takie samo zagrożenie, jakie napotkałem na podejściu pod spiętrzenie góry... Gdy wyszło słońce ze ściany wytapiały się dość spore kawałki lodu bombardując dolną część drogi. Z jednej strony decyzja była prosta i oczywista, z drugiej bardzo trudna. Oczywiście było zbyt niebezpiecznie, żeby ryzykować i zawsze w takich warunkach tak postąpię. Nigdy nie zdecydowałbym się narażać na tak oczywiste niebezpieczeństwo. Z drugiej jednak strony czekałem na ten dzień prawie dwa tygodnie... Czułem się doskonale przygotowany. Doskonale spakowany. Jedna 60 m lina 7,8 mm, zestaw pętli, camów, kostek i dwie śruby. Do tego woda 1,5 l, primaloft i zapasowe rękawice. Jeśli chodzi o ubiór, nie miałem z sobą polara. Podchodziłem w bieliźnie i gore texie (Marmot, Troll Wall Jacket), tak samo planowałem się wspinać. Podczas zjazdów miałem skorzystać z primalofta (HiMountain). Całość spakowana do 15 l (zdj. pomarańczowy przytroczony do podejściowego - HiMountain) plecaka ważyła ok. 10 kg. Szkoda, że nie miałem okazji wykorzystać tego na samym Fitz Roy’u… 

Tego dnia prawie wszystkie zespoły wycofały się jeszcze przed dotarciem pod ścianę. Pozostałe zrobiły to przed południem. Po 16.00 jeszcze tego samego dnia w zasadzie znikąd (jak to w Patagonii bywa) przyszło kolejne załamanie pogody z opadem śniegu... To było jak kropka nad i.

A więc żywioły mnie usłuchały, wpakowałem się dokładnie pomiędzy dwa okna pogodowe. Nie zamierzam teraz odpuścić, co więcej czuję się jeszcze bardziej zmobilizowany niż przed wyprawą. Nie jest to żaden wyścig czy zaliczanie celu, tylko bardzo ciekawe wyzwanie, jak poradzić sobie z porażką, wstać i iść dalej swoimi pokręconymi ścieżkami. 

Proponuję zatem mały konkurs z nagrodami! ; ). Obecnie jest 1:0 dla żywiołów. Jaki będzie ostateczny  wynik projektu?  Typujemy w księdze gości na www.czteryzywioly.net i nie piszcie tylko tego, co mogłoby mnie pocieszyć ; )

Za kilka dni w aktualnościach na stronie pojawi się humorystyczny  reportaż z tego, co dzieje się w Chalten w czasie niepogody, a w ciągu dwóch tygodni zgodnie z obietnicą pojawiać się będą materiały o rejonie i sprzęcie – galeria zdjęć, wiedza i testy.

Dziękuję wszystkim za ciepłe słowa w księdze gości. Wielkie podziękowania należą się również moim sponsorom, a w szczególności firmie HiMountain, która jest głównym sponsorem projektu.

Dziękuję mojej żonie Marysi za wsparcie w mojej szalonej misji i za to, że wytrzymała ze mną na końcu świata tyle dni, w zasadzie bez słońca, które tak bardzo lubi ; )

Zapraszam do odwiedzania strony www.czteryzywioly.net.

Marcin Yeti Tomaszewski

www.geronimo.civ.pl

Wszystkie zdjęcia wykonane są za pomocą telefonu komórkowego.

 
KOMENTARZE
 
Nick *:
 k
Twoja opinia *:
 
ZAPISZ
 


Archiwum wpisów
 

Pn

Wt

Sr

Czw

Pt

So

Nd